Czwartek rano. Hugo wstał jakoś wyjątkowo wcześniej niż zwykle. Krzysiek po czasie bierze go ze sobą do kuchni, przygotowują śniadanie, ja jeszcze chwilę dosypiam. Najbliższe dwa dni mamy spędzić bez taty, bo zaraz po porannym treningu rusza na piątkowy mecz z Rakowem, więc każda dodatkowa minuta snu się liczy. Dobra, czas wstawać, wołają na śniadanie. Zerkam na telefon, która w ogóle jest godzina. Po 8. SMS od Pauliny, mojej siostry „Rosja zaatakowała…”.
Cały czwartek spędzony przed włączonym telewizorem i z telefonem w ręce odświeżając tylko Twittera by zdobyć jak najwięcej informacji na temat tego co się dzieje. Wieczór spędzam u moich teściów. Miał być wesoły, rodzinny Tłusty Czwartek. Zjeżdżają się wszyscy, ale temat jest tylko jeden. Przy stole siedzimy chwilę, później większość z nas przenosi się na kanapę i dalej za pośrednictwem telewizji śledzi to co się dzieje. Nikt nie dowierza, wszystkim cisną się na usta słowa, którymi normalnie nikt by nie operował na spotkaniu rodzinnym. Przed 22 zbieramy się do domu, wracamy, a po drodze ogromne kolejki na stacjach. Circle K w Czerwińsku. Cena za diesla 6,99 zł. Kończy mi się paliwo, Hugo śpi, ale trudno musimy stanąć i zatankować. Zjeżdżam na Orlen przed Słupnem- diesla brak. Kilka samochodów na stacji wszyscy w szoku- ludzie po prostu wariują. Włączył się instynkt przetrwania, a dla wielu z jakiegoś powodu był to powód do tankowania paliwa nawet do basenów ogrodowych. Tak. Basenów ogrodowych.
Złość, później niepokój, a następnie znowu złość
To był pierwszy dzień, w trakcie którego głównie czułam złość, później niepokój, a następnie znowu złość. Kolejnego dnia, gdy zaczęło pojawiać się coraz więcej informacji na temat ukraińskich uchodźców, matek z małymi dziećmi na rękach, ta złość i niepewność zaczęły przeradzać się w jakąś taką niepodpartą chęć zrobienia czegokolwiek. Nie zrozumcie mnie źle. Nie oceniam ludzi, którzy po prostu siadali rano do śniadania, przeczytali co się dzieje, dyskutowali na ten temat i po prostu ruszali dalej ze swoim życiem. Każdy przeżywa to na swój sposób. U mnie sposobem na radzenie sobie w sytuacjach kryzysowych jest działanie. Jak nic nie robię to siedzę i myślę za dużo. Gdy zaczynam działać mam jakieś poczucie, że zaczynam przejmować kontrolę nad tym co się dzieje. To poczucie jest raczej tylko dla mnie, przecież szukanie zbiórek, myślenie co można by zrobić, pakowanie rzeczy do kartonów w żaden sposób nie zatrzyma tych pocisków latających nad głowami dzieci w Kijowie, Charkowie, czy innych Ukraińskich miastach.
Patrząc jednak na to jak ludzie ruszają na granicę z otwartymi ramionami i chęcią pomocy sama najchętniej wsiadłabym w samochód i pojechała. Gorąca głowa- jesteśmy sami, Krzysiek w Częstochowie, Soba, moja siostra u nas. Nie mogę ich przecież zostawić. Za to w kierunku granicy rusza między innymi mój wujek, Irek Waleszczyk, który włączając się w akcję zorganizowaną przez Marka Plurę, czeka na przejściu granicznym razem z Tomaszem Jakubcem na Oksanę, jej mamę i przede wszystkim 14- letnią córkę Viktorię. Moi rodzice, znajomi wszyscy się o nich po prostu po ludzku martwią, bo wstępnie chcieli przejechać na drugą stronę granicy by ich „przejąć” jeszcze po stronie ukraińskiej i przewieźć do Polski. Nie przepuszczono ich, w związku z czym czekali po stronie polskiej. Wtedy była to dla mnie jeszcze jedna z wielu historii, które przewijały się praktycznie z każdej strony. Jedna z dziesiątek, jak nie setek tysięcy rodzin, które uciekały z powodu wytoczonej im przez Putina bezsensownej wojny. W weekend dostaję od mamy informację, że udało się ,mają ich, jadą na Śląsk. Myślę super, po czym wracam do tego co akurat robiłam. Jeszcze nie wiedziałam, że życie splecie nasze losy.
Trzeba zacząć realnie pomagać
W sobotę rano przy śniadaniu już nie wytrzymuję i mówię Krzyśkowi, że też powinniśmy coś zrobić. Mamy mieszkania w Katowicach, większość zajęta przez osoby które je aktualnie wynajmują, ale jedno, które w czasie pandemii zostawiliśmy na chwilę dla siebie, przecież stoi puste. A może wynajmiemy w Płocku jakieś mieszkania dla rodzin, które tu przyjadą? Koniec końców decydujemy, że jak jakaś rodzina będzie potrzebowała lokum, to zabieramy ich do siebie do mieszkania w Katowicach. Dosłownie 5 minut po tej rozmowie wchodzę na Twittera i widzę, że koleżanka ze studiów będąca aktualnie rzecznikiem prasowym Katowic wrzuca informację o tym, że miasto rusza z pomocą. Odpisuję, że jak będą mieli rodzinę, która potrzebuje lokum to niech daje znać. Jednocześnie rejestruję mieszkanie w bazie miasta Katowice, zgłaszam w jakim zakresie chcemy zaoferować pomoc. W międzyczasie Pan Mariusz Kalwas, kibic Wisły Płock odpowiada na mojego tweet’a: „Ja ze swojej strony deklaruję 2000PLN co miesiąc dla tej rodziny.” WOW! Wielki gest i przede wszystkim myśl w głowie, że to działa. Wspólnymi siłami możemy więcej.
Razem możemy więcej. Duży gest Pana Mariusza 👏🏻 https://t.co/gex5XYwr4b
— Natalia Grębowicz-Kamińska (@NataG_Kaminska) February 26, 2022
Przez 2 dni cisza. W międzyczasie rozmawiam z Tomkiem Smokowskim, który wiózł do Warszawy Panią Ludmiłę z rodziną. Daję znać, że jakby jacyś jej znajomi potrzebowali lokum i pomocy to jesteśmy. Była we mnie taka nieodparta chęć pomocy teraz, już, w tej chwili. Nie chciałam czekać. Prośba o kilka dni na ogarnięcie sytuacji, uspokojenie i zadziałanie tam gdzie ktoś będzie tego najbardziej potrzebował. W poniedziałek dostaję informację, że możemy dalej szukać- na szczęście rodzina i znajomi Pani Ludmiły mają zapewnione dachy nad głowami. Są ze swoimi bliskimi. Wrzucam informację o mieszkaniu też na Facebook’a. Przecież widać z lewej i z prawej, że non stop ktoś pomaga, wszyscy organizują zbiórki, wszyscy przyjmują do siebie obcych im ludzi. Każda historia to kolejne łzy wzruszenia w oczach. Odzywa się wujek Irek.
Czy mieszkanie, które wrzucałam na FB dalej jest puste? Mówię, że tak. Czy ma kogoś? Wspomina o Viktorii i jej rodzinie. Szczerze? Byłam święcie przekonana, że już dawno gdzieś są, nawet nie przyszło mi do głowy, że nadal szukają miejsca by rozpocząć swoje życie na nowo, tym bardziej, że z UM w Katowicach dalej nikt się nie odezwał. W zasadzie dochodzimy już do punktu, w którym ustalamy, że przenosimy ich do nas, ale wtedy pojawia się jeden szczegół. Bloki na Tysiącleciu w Katowicach mają półpiętra, na których stają windy. Stare budownictwo. Niezależnie od tego, na którym piętrze jest mieszkanie zawsze trzeba pokonać co najmniej te 8 schodów. Ustalamy, że jednak może to być problem, ale wujek przekazuje mój numer panu Tomkowi, który kontaktuje się kilka godzin później. Ustalamy, że w środę prawdopodobnie będę w Katowicach, to przy okazji pokażę mieszkanie, które chcemy oddać w czyjeś ręce i ustalimy szczegóły.
Fundacja Europejska Rodzina- zaczynamy działać razem
Wczoraj o 14 spotykamy się pod blokiem. Rozmawiamy o tym ile rodzin z niepełnosprawnymi dziećmi jest jeszcze po drugiej stronie granicy. Dla nich ta ucieczka w wielu przypadkach jest dużo trudniejsza niż mogłoby się wydawać. Dwójka małych dzieci, które są pod respiratorami, dwie rodziny kilkadziesiąt km od polskiej granicy, które póki nie latają im nad głowami bomby to nie chcą opuszczać swojego kraju. Wchodzimy do mieszkania i widzę zaszklone oczy Pana Tomka. Wstępnie rozmawialiśmy, że może poczekamy w takim razie aż uda im się zwieźć z granicy rodzinę z dzieckiem z autyzmem, 5-6 osób, mieszkanie jest 3 pokojowe, więc wstępna myśl, że było by dla liczniejszej rodziny. Jednak wchodzimy też na temat Viktorii. Okazuje się, że cały czas są w Katowickim DPS-ie. Są w czwórkę.
Oksana, mama Viktorii, to jedna z wielu cichych bohaterek, które całe życie, w każdym jego aspekcie poświęcają swoim dzieciom. Viki trzeba przewinąć, umyć, nakarmić, ubrać, ćwiczyć z nią. Na Ukrainie takie dzieci mają podobno dużo trudniej niż w Polsce. Wytyka się je palcami. Od razu pojawia mi się w głowie myśl, jak czasem po kilku godzinach nieobecności Krzyśka już tylko czekam aż wróci do domu żeby zająć się Boobsim, albo spieramy się kto ma zmienić Hugiemu pampersa z kupą. A rozmawiamy wtedy przecież o dziecku, które nie ma jeszcze 1,5 roku, a nie 14 lat. W takich momentach perspektywa zmienia się diametralnie. Człowiek nabiera pokory i zaczyna nieopisanie doceniać swoje życie.
(Idealnie, jak na zawołanie Hugi wstaje właśnie z drzemki. Pierwsza myśl- nie dokończę pisać, trzeba ubrać przewinąć, nakarmić. Po czym czytam jeszcze raz wcześniejsze zdanie. Matko, jaką jestem SZCZĘŚCIARĄ, że we własnym domu, w spokoju, mogę iść do swojego dziecka, które właśnie wstało ze spokojnej drzemki w swoim własnym pokoiku, mogę mu zadać pytanie- jakie ciuszki chcesz dziś ubrać?)
Wracając jednak do spotkania z Panem Tomkiem. Rozmawiamy o tych nieszczęsnych schodach, ale mówi mi, że na Ukrainie Oksana i tak wszędzie nosiła ze sobą Viktorię na rękach. 14 letnią córkę, ważącą 40 kg. Poza tym jest babcia, która może pomóc, a tu zaraz na przeciwko mają park, po drugiej stronie ulicy sklepy, wszystko czego trzeba zaraz pod nosem. No i warunki mieszkaniowe, o których u siebie nawet nie mogli myśleć. Mówię, żeby się zastanowił, zrobił zdjęcia, pokazał im, może akurat im się spodoba- chociaż na chwilę, na czas zanim uda im się znaleźć mieszkanie bez schodów. Wychodzimy i ustalamy, że będziemy w kontakcie. Idę do sklepu, robię jakieś zakupy spożywcze dla rodziny, która miałaby się wprowadzić, poźniej ręczniki, rzeczy do kuchni, proszek do prania. Widzę na półce sól do kąpieli. Pierwsza myśl- są rzeczy, których będą bardziej potrzebować. Ruszam, ale po sekundzie się wraca. Biorę. Matko, przecież Ci ludzi po tylu dniach naprawdę mogą chcieć się na chwilę zrelaksować. Chociaż na sekundę, dla własnego zdrowia psychicznego przestać myśleć o tym, co się dzieje właśnie z ich dotychczasowym domem. Głupia sól do kąpieli, która uświadomiła mi, że przecież oni mają prawo też po prostu zacząć znowu normalnie żyć i chcieć też czegoś poza suchym makaronem, papierem toaletowym i proszkiem do prania. Biorę 4 szczoteczki do zębów, pastę, czekoladki, nawet wino i kieliszki. Nad tym się zastanawiam, ale stwierdziłam, że cholera. Skoro ja lubię usiąść wieczorem i napić się kieliszka wina po ciężkim dniu, to oni tym bardzie mogą tego chcieć.
To moje jedyne zdjęcia z wczoraj. Robiłam je żeby wysłać Krzyśkowi i pokazać, co na tamtą chwilę było gotowe. Szczerze mówiąc, gdy przyjechali ostatnią rzeczą która była na miejscu to robienie sobie wspólnych zdjęć. Na to jeszcze przyjdzie czas.
“Popłakali się ze szczęścia. Mogą wprowadzić się dzisiaj?”
Jadę do rodziców, a w międzyczasie dostaję telefon od Pana Tomka. Pokazałem im zdjęcia. Popłakali się ze szczęścia. Mi też od razu szklą się oczy, ale trzymam fason. Super! Kiedy bedą się wprowadzać? Dzisiaj? Jeśli mogą to tak. Nawet nie czekajcie. Wrócę do Płocka wieczorem, popołudniu ich przenosimy. Rodzice pomagają mi napisać na kartce po ukraińsku „witajcie w domu”, dają świeży chleb i o 18 spotykamy się pod blokiem w Katowicach.
Wszyscy uśmiechnięci, witamy sie, choć da się wyczuć, że sytuacja jest lekko niezręczna i nikt nie chce popełnić jakiegoś „błędu”. Okazuje się, że Oksana bardzo dobrze radzi sobie z polskim. Od kilku lat myślała o tym żeby ze względu na Viktorię przenieść się do Polski, uczyła się języka. Mówić, pisać, czytać. Tata Viktorii razem z wujkiem Irkiem, który też przyjechał pomóc ich wprowadzić, wnoszą Viktorię pod windy. Dziewczynka ma piękne warkocze i naprawdę śliczne oczy. Nie jest w stanie z nami rozmawiać, ale widać po oczach, że ciekawa jest całej sytuacji. Oksana mówi, ze Viki jest niepewna, dużo się w ostatnich dniach działo i zmieniło w jej życiu. Szokuje mnie to z jakim spokojem mówi o tym, że musieli opuścić swój kraj pochłonięty wojną i mówi, że po prostu „dużo się zmieniło”. Wchodzą do mieszkania, oglądają, widać po nich ulgę. Nie żadne łzy, radość, czy skrajne emocje. Ulgę.
Cały czas obserwowałam tatę Viktorii. Trzymał się z boku. Ubrany cały na czarno, bardzo mało się odzywał. Zagadany o coś odpowiadał, ale później od razu cichł i wracał ze swoimi myślami w głąb swojej głowy. Stał tak jakby nie chciał być widziany, zauważony. Dopiero później dowiedziałam się, że chciał zostać na Ukrainie i walczyć o swój kraj, bronić ojczyzny. Ze względu na to, że ma niepełnosprawne dziecko i jest jedynym żywicielem rodziny nie wcielono go do armii. Oksana błagała go żeby wyjechał z nimi, na początku nie chciał się zgodzić, ale użyła argumentu Viktorii. Ostatecznie zgodził się uciec z nimi. Jednak na każdym kroku wczoraj podkreślał, ze on tu nie zostaje, że to mieszkanie dla Oksany, Viktorii i babci. On wyjeżdża do pracy do Dębicy i tam będzie zarabiał żeby jak najszybciej byli w stanie stanąć na nogi. Oksana też już zapisana do szkoły wieczorowej w Chorzowie i z załatwioną pracą kilkanaście dni w miesiącu w DPSie, w którym wcześniej się zatrzymali.
Nowa rzeczywistość- „Co trzeba zrobić żeby była ciepła woda?”
I teraz ta cięższa część. Pokazuję im w mieszkaniu wszystko po kolei, gdzie co jest. Na początku tylko potakiwanie, uśmiechy. Po chwili dopiero pojawiają się nieśmiałe pytania. Pierwsze z nich wprawia mnie w niemałą konsternację. „Co trzeba zrobić żeby była ciepła woda?”. Na początku nie bardzo wiem co odpowiedzieć. No bo jak to co? Odkręcić kran. Dopiero po chwili dociera do mnie, że to pytanie było całkiem na poważnie. W warunkach, które mieli na Ukrainie ciepła woda nie leciała po prostu z kranu. Nie mieli tam ani wanny ani prysznica. Wodę do kąpieli trzeba było podgrzewać. Tłumaczę więc po kolei obracanie baterii w kierunku czerwonej kropki, moja siostra pokazuje jak obsługuje się płytę indukcyjną w kuchni. Mówię, że tu jest zmywarka, a w odpowiedzi słyszę, że i tak nie będą używali, bo nie wiedzą jak. Mówię, że to proste i pokazuję w wszystko, ale widzę, że i tak będzie robiła po swojemu. Piekarnik raczej też będzie stał nieużywany. Orientuję się, że w mieszkaniu nie ma czajnika elektrycznego, a przecież może chcieliby się napić czegoś ciepłego. Mówię to siostrze, a ona pokazuje mi, że grzeją już sobie wodę w garnku. I zrobili to tak samo naturalnie, jak bez namysłu Oksana zapisała sobie kod do wejścia na klatkę markerem na ręce. Dla mnie czymś naturalnym byłoby wzięcie do ręki telefonu i zapisanie tego w notatce. Dla Oksany naturalnym było zapisanie tego markerem na ręce. Oczywiście potrzebne było też szybkie szkolenie z obsługi domofonu. Mówię, że kupiłam 4 koce, ale niestety są tylko 3 duże poduszki i jedna kołdra. Nie wiedziałam, że akurat oni i to dzisiaj bedą się wprowadzać, więc proszę żeby poczekali chwilę i zaraz śmignę do Ikei. Mówią, że nie trzeba, są koce, fundacja jutro dowiezie im pościel, a najważniejsze jest dla nich to, że mają już dach nad głową, a przede wszystkim, że jest ciepło.
Powoli zaczęli się zadomawiać, nosić rzeczy, które udało im się zebrać. Stwierdzamy, że chyba najwyższa pora zostawić ich samych. Mają nasze numery telefonów, fundacja będzie ich miała pod opieką, czas przekazać pieniądze od Pana Mariusza. I tutaj emocje już wszystkim puszczają. Żeby nie było, oni tych pieniędzy nie chcieli przyjąć. Z 3 dorosłych osób żadnej nawet nie drgnęła ręka. Jedyne co mówili to, że i tak dla nich robimy już za dużo. Tłumaczę, że to nie ode mnie i że obiecałam, że im to przekażę. Chodzi o to, żeby łatwiej było im stanąć na nogi. Podchodzi babcia, przytula mnie i po prostu, trzymanie fasonu przestaje działać i wszystkim lecą łzy. Widzi to Viktoria i zaczyna krzyczeć. Oksana tłumaczy, że Viki nie lubi jak ktoś płacze, więc wszyscy szybko wracamy do uśmiechów na twarzy.
Jak jeszcze można pomóc?
Żegnamy się, a ja w drodze do Płocka mam w głowie tylko to jak jeszcze można by im pomóc. Do tego ciągle jakieś wiadomości od ludzi z Płocka, którzy deklarują swoją pomoc. Pomoc dla kompletnie obcych uchodźców z Ukrainy mieszkających gdzieś w Katowicach. Dzwonię do Pana Tomka i pytam co jeszcze, przecież to dopiero początek. Mówi mi, że bedą chcieli kupić Viktorii nowy wózek. Potrzebna jest rehabilitacja, zabiegi związane z jej problemami z zębami (każdy zabieg pod narkozą), jakaś normalna praca dla Oksany, tak żeby ona też w końcu poczuła się jak kobieta, a nie tylko mama niepełnosprawnej dziewczynki. Jak jej mąż skończy zlecenie w Dębicy (z tego co mówił podczas noszenia rzeczy mają tam budować jakieś szyby wentylacyjne) będą chcieli mu znaleźć pracę na Śląsku. Żeby nie musieli być znowu osobno, a w końcu mogli zacząć życie w godnych warunkach razem w Polsce.
To pomaganie, to nie jest chwilowy zryw, jedne zakupy, przegląd szafy, czy mała zbiórka. Tym ludziom trzeba pomóc w dłuższej perspektywie. Po nich widać od samego początku, że nie chcą być tu na utrzymaniu innych. Nie przyjechali tu żerować i tylko oczekiwać od innych pomocy. Przyjmują ją z ogromną niezręcznością, ale pomóc im teraz po prostu trzeba. Tym bardziej jeśli ktoś ma do tego środki i możliwości. Dobro wraca, nigdy nie wiemy kiedy role się odwrócą i co nas w życiu spotka.