Matko, jak te dwa miesiące szybko minęły! Dopiero co wracaliśmy z Japonii po całym sezonie na przerwę, która w tym roku wydawała się być wyjątkowo długa, a tu już po Świętach, po przerwie, po Sylwestrze i po wakacjach. I to już nawet kilkanaście dni. Głównie kursowaliśmy pomiędzy Śląskiem, a Warszawą spędzając jeden tydzień u jednych rodziców, a drugi u drugich- żeby było sprawiedliwie 😛 W międzyczasie Krzyś był gościem w Lidze+ Extra, gdzie panowała świetna, luźna atmosfera (aż nie chciało się wychodzić ze studia), porozmawialiśmy sobie z Pawłem Grabowskim w Ekstraklasie po godzinach, a tuż przed Świętami spotkaliśmy się jeszcze z Krzysztofem Brommerem by opowiedzieć o tym jak nam się żyje w Japonii (LINK).
Jednak na sam koniec roku postanowiliśmy wyjechać i oderwać się trochę od wszystkiego, wygrzać pupy na słońcu i uciekliśmy z całą grupą przyjaciół na małą wysepkę Cayo Santa Maria, która należy do Kuby. I to właśnie o tym miejscu, pomimo tego, że jest zdecydowanie na zachód ,a nie na wschód od Polski, chciałabym Wam dzisiaj trochę opowiedzieć.
Na Kubę wylatywaliśmy z Warszawy. Prawie 12 godzinny lot był na szczęście bezpośredni, lecz mimo tego, że w tym roku trasę Polska- Japonia pokonywałam chyba z 6 razy, to te 12 godzin wcale fajnie nie brzmiało- dodatkowe 3 godziny w stosunku do 9, do których się już przyzwyczaiłam. Muszę jednak przyznać, że lot na Karaiby pomimo początkowej obawy o brak miejsca, dłużenie się lotu i pomysłu na zajęcie czasu wcale nie okazał się taki zły. Jedynym mankamentem była skrajna ignorancja ze strony Itaki, z którą lecieliśmy na wakacje, gdyż w samolocie na 12 godzinny lot, w zapowiadanych wcześniej multimediach znalazły się dwa filmy. Filmy…. Żeby to jeszcze filmy były. 95% osób w samolocie to były osoby dorosłe i do dyspozycji miały dwie bajki- nową „Epokę Lodowcową” i „Gdzie Jest Dory?”. Brawo Itaka! Jednak po wylądowaniu w Santa Clarze i wyjściu z samolotu uśmiechy nie schodziły nam z twarzy. Ponad 25 stopni o godzinie 17, słoneczko i dopiero co rozpoczynające się wakacje przed nami. Z lotniska do hotelu mieliśmy około 120 km. Cayo Santa Maria, na której spędzaliśmy nasz urlop to mała wysepka, licząca 16 km długości i 2 km szerokości. Połączona jest z główną wyspą 49 km groblą, która została usypana w ciągu 10 lat w latach 1989-1999.
Było to podobno zdaniem Fidela Castro najpiękniejsze miejsce na całej Kubie, dlatego wymyślił by stworzyć tam nowy resort turystyczny i kazał zbudować wspomnianą groblę by zrobić dojazd na wyspę. Również on sam miał podobno jedną z wielu swoich willi wybudowaną właśnie na Cayo Santa Maria. Nie do końca wiadomo jednak jak ona wygląda, gdyż nie wszystkie obszary na wyspie są ogólnodostępne. Niektórych z nich pilnuje policja, a podobno nawet na satelitach obraz jest zamazany. Na wyspie położonej od strony Oceanu Atlantyckiego mieszkać mogą jedynie turyści. Pracujący w hotelach kubańczycy muszą codziennie po zakończeniu zmiany opuszczać wyspę i następnego dnia, bladym świtem przyjeżdżać specjalnymi biało-czerwonymi autobusami by zacząć pracę. Czytając przed wyjazdem różne opinie na temat hotelu, w którym wypoczywaliśmy (Hotel Cayo Santa Maria), znaleźliśmy mnóstwo negatywnych wspomnień dotyczących właśnie obsługi hotelowej. Z ręką na sercu- żadna z nich się nie sprawdziła. W sieci można było przeczytać, że Kubańczycy są rozpieszczeni przez Kanadyjczyków, którzy są największą grupa turystyczną na wyspie, że nie zrobią nic bez napiwku i cały czas wyglądają na obrażonych. Prawda okazała się o 180 stopni różna od tego, co było napisane. Kubańczycy byli przemili, ciągle uśmiechnięci, pomocni, a jedyne do czego musieliśmy się przyzwyczaić, to że nie wszystko musi być punktualnie, bo na Kubie na wszystko mają czas. Jak to kiedyś ktoś powiedział o czasie na Wyspach Zielonego Przylądka- tam czas nie płynie, tam czas leży. To samo określenie można by zastosować do tego miejsca. Jednak biorąc pod uwagę, że jest się na wakacjach, nie trzeba się trzymać żadnych terminów i nic nas nigdzie nie goni, to ten brak punktualności okazał się nie być większym problemem. Nasz hotel miał zaledwie 2, czy 3 lata, więc pokoje były nowe, czyste i po raz kolejny- pomimo opinii na temat standardów kubańskich, spokojnie mogę powiedzieć, ze hotel był 5 gwiazdkowy, a nie tak jak wszyscy pisali maksymalnie 3.
Jedyne, co było OK, a nie super to jedzenie. Każdy znalazł coś dla siebie, mi nawet jedzenie całkiem smakowało, gdyż lubię ryby i owoce morza i zawsze mogłam znaleźć coś z tych dań jeżeli to co leżało w bemarach mi nie odpowiadało. Codziennie rano przyrządzane na zamówienie przez kucharzy jajka na wszelkie możliwe sposoby, na lunche ryby i mięsa robione na naszych oczach- także dało się coś znaleźć, ale nie było to takie wow jak czasem na europejskich all inclusive. Trzeba jednak pamiętać, że na Kubie mają ograniczony dostęp do produktów zagranicznych, a ich kuchnia opiera się jednak głównie na ryżu, czerwonej fasoli i owocach morza.
Przy naszym hotelu znajdowała się cudowna plaża z wręcz białym piaskiem, który konsystencją przypominał mąkę, a morze, a w zasadzie ocean miał lazurowy kolor. Dookoła palmy, kokosy, no czego chcieć więcej? Większość z 11 dni spędziliśmy na miejscu, bo przy dobrym towarzystwie, szczególnie w tak dużej grupie (było nas w sumie dziewięcioro) czas szybko mija i zawsze ktoś coś wymyśli i nikomu się nie nudzi.
W połowie wakacji wszyscy poza naszą dwójka wybrali się do Hawany, czyli stolicy Kuby. Była ona oddalona od naszego resortu o 400 km, więc stwierdziliśmy z Krzyśkiem, że jak kiedyś jeszcze raz wybierzemy się na Kubę, to tym razem bliżej Hawany i wtedy odwiedzimy to miejsce. Perspektywa wyjazdu w środku nocy i 5 godzinnej podróży autokarem w jedną stronę była mało kusząca 😛 swego czasu organizowane były do Hawany wycieczki samolotowe, jednak wszystkie się popsuły, a z powodu embargo kubańczycy nie mają jak sprowadzić nowych części, więc lotnisko stoi puste. Sami natomiast wybraliśmy się do miasta Santo Spirito oraz Trinidadu.
Santo Spirito
Drugie z nich położone jest na wzgórzach przy Morzu Karaibskim. Założone zostało ponad 500 lat temu przez konkwistadora Diego Velazqueza i podobno od tego czasu nic się w nim nie zmieniło. Piękna kolorowa starówka znajduje się nawet na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Cały ten obszar był swego czasu jednym z najbogatszych na całej Kubie ze względu na pola trzciny cukrowej, które otaczają Trinidad. Zanim zaczęto otrzymywać cukier z buraka , to właśnie ten region wiódł prym w handlu cukrem w całym Nowym Świecie. Głównymi atrakcjami w mieście są Plaza Mayor – plac, wokół którego w najlepszych czasach miasta magnaci budowali swoje wille, barokowa katedra, zakon Franciszkanów wraz z dzwonnicą, z której można podziwiać całe miasteczko oraz muzeum bandytów- czyli po prostu muzeum kontrrewolucji. Warto tu zaznaczyć, że po udanej rewolucji Fidel na tyle bał się drugiej wymierzonej w jego kierunku, że początkowo zabronił podobno śpiewów i tańców, zamknął Social Club w Hawanie, bo to od muzyki często ruchy rewolucyjne się zaczynają, oraz nie zgadzał się na czynne uczestniczenie w życiu kościoła.
Muszę jednak przyznać, że największą atrakcją dla mnie osobiście były po prostu te cudne kolorowe budynki, stare amerykańskie i radzieckie samochody jeżdżące po ulicach, bryczki konne, panowie na osiołkach, dziadkowie siedzący z cygarami pod domem, albo ludzie, którzy w ciągu 3 minut byli w stanie złapać za jakieś instrumenty, stanąć na środku baru czy restauracji i zacząć grać i śpiewać. To jest niesamowite z jaką łatwością przychodzi to kubańczykom. Większość z nich ma świetne głosy, a ruchów bioderkami i wyczucia rytmu można pozazdrościć już nawet 4-latkowi. Jedną z różnić pomiędzy Trinidadem, a Hawaną, która mnie osobiście przekonała do wybrania właśnie tego miejsca na wycieczkę jest to, że w Hawanie większość rzeczy robiona jest już teraz tylko pod turystów. Stare Babcie siedzące przed domami siedzą tam, bo ktoś im za to płaci, wszystko jest skomercjalizowane i nastawione na zysk, a w Trinidadzie to, co widzieliśmy, włącznie z biedą w oddalonych od centrum dzielnicach jest po prostu prawdziwe.
Co do biedy. Przeciętny kubańczyk zarabia miesięcznie od 20-25 euro. I nie to nie jest tak, że ceny wszystkiego są na tyle niskie, że starczy mu na wszystko. Buty kosztują na przykład 20 euro w związku z czym na nowe musi powiedzmy pracować 3 miesiące. Tak jak za czasów komuny w Polsce, tak samo tam ze względu na panujący ustrój jedzenie i większość produktów jest na kartki, a w zasadzie to takie książeczki. Jedną z nich pokazał nam nasz kierowca. Gdy w Santo Spirito do jednego ze sklepów przyniesiono jajka, to na naszych oczach nasz kubański przewodnik poszedł po nie i zapakował do autokaru wykorzystując jedną ze swoich kartek, bo w jego okolicy dawno nie było jajek.
Kolejnym sporym, przynajmniej dla nas, ograniczeniem w pierwszych dniach był brak swobodnego dostępu do Internetu. Nawet chcąc korzystać z Internetu po prostu w swoim telefonie, bez WIFI, tak zwyczajnie płacąc za to chore pieniądze za roaming nie było takiej możliwości. Na Kubie po prostu nie ma czegoś takiego jak Internet w sieci komórkowej. Za każdym razem gdy chcieliśmy się połączyć z „resztą świata” musieliśmy kupić kartę, która kosztowała 2 kubańskie peso (2 euro), miała limit czasowy jednej godziny i tak naprawdę to pomimo tego w 90% przypadków i tak nie udawało nam się połączyć, ze względu na przepustowość sieci. A no i dostęp do sieci jedynie w lobby hotelowym, a po kilku dniach sporadycznie pojawiał się też w pokojach. Na początku? Szok i dyskomfort. Po kilku dniach? Piękna sprawa móc się tak odciąć od całego świata, od tego natłoku informacji i po prostu odpocząć od wszystkiego.
W Nowy Rok mieliśmy również przyjemność, albo raczej nieprzyjemność pojawić się w międzynarodowej klinice medycznej, która znajdowała się na naszej wysepce. Objawy? Kaszel, gorączka, ból przy kaszlu w okolicach płuc. Czym pojechaliśmy do kliniki? Starym Fordem kabrioletem z 1919 roku 😀 Przygoda super- to trzeba przyznać, choć może niekoniecznie jak się jedzie do szpitala 😛 Na miejscu był jeden starszy lekarz, który po angielsku był w stanie się komunikować, ale po około 5 minutach wizyty jego zasób słów się wyczerpał i zawołał swoja żonę (chyba?), która już na szczęście mówiła po angielsku biegle. Antybiotyk, jakiś lek osłonowy i syrop. Od razu na miejscu znajdowała się również „apteka”, czyli pomieszczenie, w którym Pani sprzedawała leki, zapisując dokładnie co komu sprzedała w specjalnie przygotowanych formularzach. Syrop był w opakowaniu, ale bez ulotki 😀 antybiotyk i leki osłonowe sprzedane tylko w tak zwanych „listkach” 😀 cena dla turystów za te 3 rzeczy? 72 euro 😀 Na koniec gdy poprosiliśmy jeszcze o raport medyczny dla ubezpieczyciela, to wtedy dopiero lekarz zmierzył ciśnienie, pomiar temperatury był chyba jego zdaniem mało istotny, bo obeszło się bez :p no i tyle- raport napisany długopisem na kartce, ale chociaż znalazła się na nim pieczątka 😀 a no i ostatni, ale bardzo istotny element kliniki- toalety 😀 przysięgam po wizycie w niej czułam się wręcz zgwałcona. Brak drzwi, brak możliwości spłukania wody, a niestety ewidentnie byli tam przede mną inni ludzie nie tylko zrobić siku (bleh!!), a o papierze albo jakiś ręcznikach papierowych to nawet nie ma co myśleć 😉 to są takie miejsca i sytuacje, które będzie się wspominać do końca życia 😀
Trzeba jednak przyznać, że Kuba ma w sobie coś takiego, że od razu po powrocie chce się tam wracać. Widoki, plaża, słońce, po prostu jak w raju. I Ci ciągle uśmiechnięci, cieszący się życiem ludzie. Gdy skończyłam pisać ten wpis miałam jakieś 5 stron bez zdjęć 😀 postanowiłam więc, że podzielę go na dwie części. Dzisiejsza, którą przeczytaliście była o naszym czasie spędzonym na Kubie, natomiast za tydzień wrzucę drugi wpis, w którym uwzględnione zostaną wszystkie ciekawostki i moje spostrzeżenia na temat Kuby, o których zdążyłam się dorobić w ciągu tego krótkiego pobytu na tej wyspie 🙂
Jeżeli podobał Wam się wpis zachęcam do klikania serduszka w lewym górnym rogu oraz komentowania 🙂
3 komentarze
marzę o podróży na Kubę.. ah i te piękne samochody! Ale to, co opisujesz o zarobkach i jedzeniu jest trochę przerażające i smutne 🙁
Natka, jakbyś mogła zrobić galerię, bo chcąć przejść do kolejnego zdjęcia trzeba się naklikać 😉
Widoki śliczne, pozazdrościć. Fajnie, że przyjeżdżacie na Śląsk, że nie zapominacie, gdzie jest ‘dom’ 😀
dzięki za uwagę 🙂 jestem właśnie w drodze do domu na Święta, wiec galerie zrobię jak tylko wyląduję