Właśnie tak mogłabym określić Tokio po mojej drugiej wizycie w stolicy Japonii. Tak jak pisałam tydzień temu, gdy po raz pierwszy zobaczyłam to miasto nie zaskoczyło mnie ono wcale. Było jak każde inne z dużymi budynkami, szklanymi drapaczami chmur, nie różniło się dla mnie niczym od np. Osaki czy nawet Warszawy… Poważnie. Jednak gdy rodzice Krzyśka przyjechali odwiedzić Japonię obowiązkowym punktem wyjazdu było oczywiście Tokio, w związku z czym po raz kolejny w ciągu kilkunastu dni wsiedliśmy w pociąg i ruszyliśmy zwiedzać. Tym razem pogoda była bardziej łaskawa i choć niebo było głównie zachmurzone, a popołudniu nawet trochę popadało to udało nam się trochę zobaczyć.
Wysiedliśmy tym razem na dworcu głównym. Ceglana fasada budynku pochodzi z 1914 roku. Krążą plotki, że stacja ta została wybudowana na wzór dworca centralnego w Amsterdamie. Codziennie przez 20 torów wybudowanych ponad poziomem ulic przejeżdża więcej niż 3000 pociągów, a przez dworzec dziennie przewija się średnio ponad 420 tysięcy osób- sporo 😛 Idąc ze stacji w kierunku pierwszego punktu naszej wycieczki, czyli ogrodów znajdujących się przy Pałacu Cesarza mijaliśmy mnóstwo ludzi w białych koszulach, garniturach i już na pierwszy rzut oka było widać, że Chiyoda to faktycznie ta biznesowa dzielnica miasta, a 80% osób wokół nas po prostu wyskoczyło na szybki lunch, albo biegnie coś załatwić. Dookoła ogromne budynki, zazwyczaj jeden zupełnie inny od drugiego, nawet w całkiem innym stylu, a to dlatego, że każdy architekt chciał być najlepszy i się czymś popisać i wyróżnić. Tokio po wojnie odbudowywano bez żadnego planu zabudowy przestrzennej, stąd też ta widoczna na pierwszy rzut oka różnorodność. Idąc tak pomiędzy tymi biurowcami wyszliśmy nagle na wielki betonowy plac z trawnikami po bokach. Jak na Japończyków, którzy starają się zagospodarować każdy najmniejszy skrawek przestrzeni, to był to naprawdę OGROMNY pusty plac nazywany Kokyo Gaien. Cała powierzchnia kompleksu pałacowego zajmuje powierzchnię 341 hektarów. Otoczona jest potężnymi murami i fosą. Przy każdym wejściu ustawieni są strażnicy, którzy bronią wstępu na teren parku i przed pałac. Bramy otwierane są dla zwiedzających tylko dwa razy w roku- 2 stycznia, z okazji Nowego Roku oraz 23 grudnia, w dniu urodzin Cesarza. Przez cały rok otwarte są jedynie Wschodnie Ogrody, oraz organizowane wycieczki po terenach przypałacowych, jednak trzeba je dużo wcześniej zarezerwować i nie ma się wstępu do żadnych budynków. Jedyną atrakcją od strony, z której przyszliśmy jest najbardziej znany w Japonii most- Nijubashi i wspomniane wcześniej mury pałacowe. Muszę jednak przyznać, że całość obrazka robi wielkie wrażenie. Przechadzamy się ulicami metropolii, pomiędzy nowoczesnymi, szklanymi budynkami, po czym nagle wyłania się ogromny plac, trawniki i potężne, prawie 350 letnie mury, fosa, a w oddali widać biały, tradycyjny Pałac Cesarski. Niektórzy może i by powiedzieli, że to się gryzie, jednak jak dla mnie były to naprawdę niezapomniane widoki. Świetne miejsce na spacery bądź na trening- bo zaobserwowałam pomiędzy turystami wielu biegających ludzi podążających za zdrowym trybem życia 😉
W związku z tym, że na zobaczenie Tokio mieliśmy jeden dzień, to nie wchodziliśmy do Wschodnich Ogrodów tylko ruszyliśmy dalej na stację Nihombashi i stamtąd metrem pojechaliśmy prosto do dzielnicy Asakusa. Szogunowie z rodu Tokugawa, którzy przez dziesiątki lat rządzili w Edo, przekonani byli, że całe zło społeczne trzeba skupiać w jednym miejscu i to właśnie w Asakusie po 1657 roku znajdowały się wszystkie domy publiczne, czy teatry kabuki. Była to wtedy najbardziej olśniewająca tego typu dzielnica na świecie. Kobiety pracujące w burdelach były niewolnicami, choć niektóre z nich zmieniały swój status i tak jak gejsze czy aktorki z kabuki stawały się znanymi znakomitościami. To właśnie w Asakusie znajduje się też najbardziej znana i okazała świątynia w Tokio zwana Senso- ji. Jak można przeczytać w przewodnikach, jest to prawdopodobnie jedyna na terenie Japonii świątynia buddyjska, wokół której powstało tak duże centrum religijne. Do Senso- ji wchodzi się przez Kaminari- mon, czyli „bramę pioruna”, po środku której znajduje się ogromna, czerwona, papierowa latarnia. Po bokach na straży stoją dwa groźne bóstwa- Raijina(bóg błyskawic) oraz Fujina(bóg wiatru), które odpędzają kimon, czyli demony. Po przejściu przez bramę wchodzimy na uliczkę pełną papierowych lampionów oraz kramów, uginających się pod niezliczonymi drobnymi pamiątkami zwanymi omiyage. Wachlarze, tekturowe maski, tradycyjne japonki, chusty, pałeczki, magnesy, figurki, przynoszące szczęście japońskie koty, no naprawdę wszystko! Aż można dostać oczopląsu. Handel na alei Nakamise- dori odbywa się za zgodą kapłanów, którzy poszukiwali środków na odnowienie świątyni. Senso- ji wznosi się w tym samym miejscu od przeszło 1000 lat. Legenda głosi, że wybudowali ją trzej rybacy, którzy wyłowili z Sumidy, rzeki płynącej przez Tokio, posążek bogini Kanon, która później im się przyśniła i kazała wybudować to sanktuarium. Przez setki lat świątynia była wielokrotnie przebudowywana, a swój aktualny wygląd otrzymała w XVII wieku. Podczas II wojny światowej została niemal totalnie zniszczona podczas bombardowana i w 1958 roku zbudowano jej betonową wersję, której dach pokrywa 70 000 płytek. Ten sam los, spotkał 5-piętrową pagodę (wielopiętrową wieżę służącą do przechowywania relikwii), będącą zwieńczeniem Hozo- mon, drugiej bramy prowadzącej do świątyni. Oryginalne są jednak malowidła na suficie budynku głównego, przetrwały one ponoć bombardowania wojenne. Na dziedzińcu Senso-ji znajduje się jeszcze wielka kadzielnica, której dym zgodnie z wierzeniami odpędza choroby i nieszczęścia. Umieszcza się w niej kupione wcześniej w sklepiku kadzidła, z którymi stojąc przed budynkiem świątyni, prosi się o szczęście i spełnienie pomyślanych życzeń.
Cały teren świątyni przeniósł mnie w zupełnie inny świat. Po raz kolejny pomiędzy szerokimi ulicami, mnóstwem samochodów i wysokich budynków znalazło się miejsce, jakby żywcem wyciągnięte z jakiejś książki historycznej. Na Nakamise- dori panuje niesamowita atmosfera, a ogromne, czerwone latarnie w bramach pozostają w pamięci na bardzo bardzo długo. Gdy opuściliśmy teren świątyni i udaliśmy się w stronę Sky Tree, po drodze przechodziliśmy jeszcze przez most nad rzeką Sumidą, za którym znajduje się siedziba główna Asahi (marka japońskiego piwa). Budynek zbudowany jest w kształcie kufla z piwem i pianką na górze. Najciekawsza jest jednak dziwna, złota rzeźba znajdująca się przed nim. Zaprojektowana przez francuza Philippe Starck’a, reprezentować miała wolność wdzięk, i „płonące serce piwa Asahi”, jednak zamiast tego nazywana jest przez Japończyków „płonącym łajnem” lub delikatniej „złotą kijanką”, czy „złotym plemnikiem”. Kilkaset metrów do tego dziwnego dzieła sztuki znajduje się Sky Tree– wieża telewizyjna, obserwacyjna i restauracyjna. Gdy w 2011 roku osiągnęła swoją docelową wysokość 634 metrów, stała się najwyższą wieżą na świecie i drugim najwyższym budynkiem po Burj Khalifa w Emiratach Arabskich. Pierwszy punkt widokowy znajduje się na 350m nad ziemią, a dostaliśmy się tam po uiszczeniu 2060 jenów od osoby, i przejechaniu się windą pędzącą 600m/minutę. Wcześniej jakieś 10 minut musieliśmy odstać w kolejce, ale tego dnia podobno i tak był bardzo mały ruch z powodu średniej pogody, a co za tym szło niewielkiej widoczności. W pełni oszklony Tembo Deck (taras na 350m), ma 3 piętra, a każde z nich daje możliwość oglądania 360 stopniowej panoramy Tokio. Na jednym z nich znajdują się przeszklone płytki w podłodze, na których można stanąć i spojrzeć w dół. Weszłam tylko na sam ich początek, bo mój lęk wysokości doprowadził do tego, że moje nogi były w tym miejscu dosłownie jak dwie trzęsące się galaretki 😛 100 metrów wyżej znajduje się kolejny taras widokowy, na który prowadzą osobne windy i by się tam dostać trzeba zapłacić kolejne 1030 jenów. „Najwyższy na świecie podniebny spacer” dzięki spiralnej rampie okrążającej wieżę, daje nam również możliwość spojrzenia w dół i podziwiania niezwykłej panoramy Tokio. Niestety tak jak pisałam wcześniej, tego akurat dnia gdy tam byliśmy widoki nie były jakieś wybitne, bo było dość pochmurnie, jednak mimo to widok rozprzestrzeniającego się pod nami Tokio był niesamowity, aż trudno sobie wyobrazić jak to wygląda przy pełnym słońcu i bezchmurnym niebie. Żałuję też, że nie udało nam się tam wjechać już po zmroku.
Tym razem wycieczkę po Tokio również skończyliśmy przy pomniku Hachiko i na Shibuya Crossing– znanym między innymi ze słynnej sceny z „Tokio Drift” ogromnym przejściu dla pieszych w dzielnicy Shibuya. Tym razem jednak wyglądało ono zupełnie inaczej niż ostatnio gdy byliśmy na nim w ciągu dnia. Wieczorem, gdy jest już ciemno, ogromne telebimy rozwieszone na budynkach z kolorowymi reklamami i znacznie większy ruch wśród ludzi wracających z pracy i wychodzących z dworca daje odczuć klimat tego miejsca. Chcąc zobaczyć to wszystko „z góry” przeszliśmy pośród tłumów na drugą stronę ulicy i weszliśmy do znajdującego się w budynku naprzeciwko stacji Starbucks’a, gdzie wypiliśmy szybką kawkę podziwiając ludzi, chodzących jak mrówki we wszystkich możliwych kierunkach po tym wielkim skrzyżowaniu.
Tak właśnie wyglądała moja druga wizyta w Tokio. Po niej każdemu mogę polecić wyprawę do tego miasta. Jest tak wspaniałe jak je opisują. A już jutro czeka mnie kolejna podróż. W poniedziałek Jubilo gra miejmy nadzieję, ostatni mecz w tym sezonie przeciwko Oita Trinita. Po zeszłotygodniowym remisie drużyna z Iwaty zrównała się punktami z Fukuoką i jeżeli chce awansować bezpośrednio do 1 ligi z pierwszych dwóch miejsc, to w poniedziałek musi wygrać. Dlatego pełna kibicowska mobilizacja i jutro ze Stellą ruszamy- prawie 900 km Shinkansenem, ale mam nadzieję że będzie warto. Jeżeli nie macie jeszcze planów na poniedziałek na 6 rano to trzymajcie kciuki!! Musi się udać! 🙂
Jeżeli podobał Wam się wpis zachęcam do klikania serduszka w lewym górnym rogu oraz komentowania 🙂