W zeszły weekend Jubilo grało mecz w Sapporo. Jednak głównym punktem mojej wycieczki były pola lawendowe na Hokkaido. Cóż tu dużo opisywać. Są piękne, ale czy da się na ich temat napisać cały wpis? Zdecydowanie nie były one jedyną atrakcją tego wyjazdu. Działo się dużo, poczynając od pamiętnych słów stewardesy “możemy dziś nie wylądować”. Jak wyglądał mój dzień w okolicy Furano i Biei? Sami przeczytajcie.
Droga na Hokkaido – “możemy nie wylądować”
Piątek godzina 14. Ruszam z Iwaty w stronę Nagoi. Żar leje się z nieba, niosę plecak, ciągnę za sobą walizkę, 38 stopni, pot leje się ze mnie strumieniami. Przyznam szczerze- nie bardzo chce mi się jechać. Na początku byłam bardzo podekscytowana całym wyjazdem. Przeglądaniu hoteli, ofert i atrakcji na miejscu nie było końca. Później przyszedł moment, w którym na chwilę zwątpiłam. Gdy okazało się, że nie doczytałam, iż do odbioru samochodu z wypożyczalni będzie potrzebna karta kredytowa na moje imię i nazwisko. Nigdy nie miałam, nigdy nie czułam potrzeby żeby mieć. Naprawdę wszyscy mają karty kredytowe? Po chwili kryzysu udało mi się znaleźć jedną firmę, Toyota Rent a Car, która karty kredytowej ode mnie nie wymagała. Ba! Nie wymagała nawet żadnego depozytu za samochód, a na miejscu wszystko mogłam uregulować nawet gotówką. Pomyślałam sobie „Japonia…” 😀 Jaka wypożyczalnia w Polsce wynajęła by komuś samochód za gotówkę, bez karty i bez depozytu? Jednak po początkowej ekscytacji, w dniu samego wyjazdu, nie było mi już tak śpieszno do zebrania się z domu. Siedząc na kanapie pomyślałam sobie, że to dobry znak. Złe dobrego początki. Choć to, co złe było dopiero przede mną.
Przesiadając się już z shinkansena w Nagoi do pociągu jadącego na lotnisko Chūbu Centrair zdążyłam sobie policzyć, że jednak szybciej byłoby mi przyjechać na lotnisko samochodem. W dodatku miałabym cały czas włączoną klimatyzację, plecak na siedzeniu, walizkę w bagażniku, no ale… z jakiegoś powodu ubzdurałam sobie wcześniej, że pociągiem będzie lepiej. Dotarłam. Odprawiłam się wcześniej przez Internet, ale trzeba było jeszcze oddać walizkę. Szukam na tablicy lotów stanowisk do odprawy AirAsia. Oczywiście znajdowały się na samym końcu, ale teraz to nie miało już za bardzo znaczenia. Hala odlotów była klimatyzowana, do startu miałam jeszcze 1,5 godziny. Na miejscu pierwszy raz spotkałam się z sytuacją, w której to przy mnie wkładali nadawaną walizkę w ten taki rentgen, co sprawdza, czy nie włożyłam do środa jakiejś bomby. Sprawdzona. Siekierki nie było, C4 też nie. „Dzień Dobry, lecę dziś do Sapporo”, „Dzień Dobry, proszę położyć bagaż na taśmę”. Waga się zgadza, QR kod z odprawy na telefonie również. Walizka odjeżdża. „Dziękuję, to wszystko. Muszę jednak Panią poinformować, że ze względu na warunki pogodowe mogą Państwo nie dolecieć dzisiaj do Sapporo”.
ŻE CO?! „Przepraszam, ale dlaczego?!”, „Ze względu na warunki pogodowe mogą Państwo nie wylądować. Wystartujemy, ale dopiero na miejscu okaże się czy wylądujemy. Jeśli nie, to zawrócimy samolot do Nagoi”. Pani, która dość średnio mówiła po angielsku nie powiedziała mi jakie to są warunki pogodowe, za to zdążyła mnie poinformować, że w razie gdyby nas zawrócili to w zasadzie wysadzą nas w Nagoi i tyle. Polityka linii lotniczych nie przewiduje zapewnienia biletu w dniu następnym możliwym terminie, jeżeli nie udało się wykonać lotu ze względu na pogodę. Odchodząc od stanowiska już miałam Krzyśka na telefonie, przyjaciółkę w smsach i rodzinę, którą prosiłam o dwie zdrowaśki. To nie jest tak, że boję się latać. Bo się nie boję. Jednak nie jest to moja ulubiona forma spędzania czasu i podróżowania. Latam, bo trzeba latać. Znacznie ułatwia to życie. Jednak słysząc, że możemy nie wylądować, bo pogoda jest nie halo, ale i tak wzbiją nas w powietrze i spróbują dolecieć, lekko spanikowałam. Pierwszy raz w sumie spotkałam się z czymś takim. Za kontrolą bezpieczeństwa postanowiłam się dowiedzieć o co tak właściwie chodzi. Pan przy bramce numer 2, przy której miał nastąpić boarding, zdecydowanie lepiej mówił już po angielsku od tamtej pierwszej Pani. Wytłumaczył mi, że to kwestia deszczu, który spadł dzień wcześniej na Hokkaido. Ziemia zaczęła parować, zrobiła się mgła i nie wiadomo jak będzie z widocznością. Równolegle ze mną, z lotniska w Shizuoce startował Krzysiek z całą swoją drużyną, która dwa dni później rozgrywała w Sapporo mecz ligowy. Im nic nie powiedzieli o warunkach pogodowych ani o jakichkolwiek problemach, które mogłyby wystąpić w trakcie lotu. No nic. Wsiadam. Co ma być to będzie. Lot był bardzo normalny. Zatrzęsło może z 2-3 razy, nic specjalnego. Lądowanie oglądałam sobie z okna- w zasadzie wszystko było normalnie widać. Cała ta panika była zupełnie niepotrzebna. Swoją drogą w drodze powrotnej przy nadawaniu bagażu też Pani z AirAsia powiedziała mi żebym podpisała karteczkę, ściągającą z nich odpowiedzialność za mój bagaż i znajdującego się w środku laptopa, gdyż spodziewają się mocnych turbulencji i nie będą w stanie odpowiednio zadbać o walizkę. Tym razem nie zatrzęsło ani razu.
Chitose i sushi
Po odebraniu samochodu na lotnisku New Chitose pojechałam prosto do pobliskiego miasta by zameldować się w hotelu i zjeść jeszcze szybko jakąś kolację. Dwa dni wcześniej wzbiłam się na wyżyny mojego japońskiego i z pomocą Google Translatora zapytałam na Instagramie i Twitterze śledzących mnie Japończyków co powinnam zobaczyć w Sapporo. Odpowiedzi na to, co zobaczyć było kilka, za to czego spróbować już kilkadziesiąt. To podobno właśnie na Hokkaido można zjeść najlepsze sushi w całej Japonii. Wszystko to za sprawą zimniejszych wód otaczających wyspę. Gdy tylko zostawiłam w pokoju rzeczy zapytałam starszego Pana na recepcji, gdzie znajdę otwartą jeszcze restaurację z dobrym sushi. Była 21:30. Wbrew pozorom i temu, że był piątek, wcale nie oznaczało to dużego wyboru. Jednak Pan Recepcjonista stanął na wysokości zadania i po krótkim namyśle zadzwonił w jedno miejsce, zrobił mi rezerwację, podał wizytówkę ze swoim nazwiskiem, przygotował mapkę i wysłał mnie w drogę 🙂 Muszę przyznać, że sushi było pyszne, w dodatku mieli angielskie menu, i usadzili mnie przy kontuarze dzięki czemu mogłam na bieżąco oglądać jak sushi master przyrządza wszystkie dania. Zachowałam się jednak trochę jak typowa Polka, a nie Japonka, bo do sushi zamiast sake zamówiłam sobie miejscowe piwo, czyli Sapporo. Po bardzo dobrej kolacji, na której spędziłam dobre 1,5 godziny zebrałam się do hotelu, bo z samego rana czekała mnie droga w głąb wyspy.
Budzik zadzwonił o 7. Szybki prysznic, mycie zębów i make up. Dobrze, że nie ciuchy miałam już przygotowane wcześniej, bo gdybym musiała wybierać coś z szafy pewnie zajęłoby to więcej czasu. Wiecie, w szafie może być pełno, ale nigdy nie ma czego ubrać. Szybkie śniadanie w postaci dwóch croissantów, herbatka i w drogę! Warto tu też wspomnieć o jeszcze jednej rzeczy. Na Hokkaido latem nie ma takich upałów jak na Honsiu. Idąc wieczorem na kolację miałam na sobie lekką kurtkę. Nie macie pojęcia jakie to przyjemne uczucie móc założyć coś z długim rękawem w Japonii w lipcu 😛 Rano po wyjściu z hotelu na zewnątrz było około 22 stopni, wilgotność nie oscylowała w okolicach 70% i wiał delikatny, chłodny wietrzyk. Piękna sprawa. Wpisałam w GPSa samochodowego numer telefonu farmy, na którą chciałam się udać i ruszyłam w trasę.
Wypożyczenie samochodu i drogi na Hokkaido
Pierwsze, a w zasadzie to już drugie zaskoczenie w związku z wynajęciem samochodu w Japonii, to to w jakim był on stanie. Wybrałam jedną z najtańszych i najbardziej podstawowych opcji. Małe autko, byle tylko zawiozło mnie tam i z powrotem. Toyota podstawiła mi Aque, hybrydę, która w środku była lepiej wyposażona niż niejeden prywatny samochód. W dodatku czyściutka. Od razu przypomniało mi się jak wynajęliśmy kiedyś z Krzyśkiem na Krecie auto by pojechać do Chani. Nowa Corsa, w środku surowa jak tatar. Przebieg 15 tysięcy, więc można by pomyśleć „świeżynka!”. Gdy musieliśmy w pewnym momencie wycofać, drążek od skrzyni biegów został Krzyśkowi w ręce. Po powrocie o dziwo nikt nie miał do nas o to pretensji. Jakby spodziewali się, że taka sytuacja będzie miała miejsce. Wracając jednak do Hokkaido. Do Furano, miasta, w którym można podziwiać najpiękniejsze pola lawendy w Japonii miałam z Chitose jakieś 125 kilometrów. Trasę tą samochodem można pokonać w 2 godzinki, natomiast ta sama podróż pociągiem zajęłaby około 4 godzin. Wniosek? Bierzcie samochód.
Połowę drogi pokonuje się płatną autostradą. Hokkaido, mimo iż jest drugą co do wielkości wyspą Japonii to nie jest zbyt zaludnione. Mieszka tu tylko 5% Japończyków, z czego zdecydowana większość w Sapporo. Było to widać także na tej wspomnianej już autostradzie. Główna droga w głąb wyspy, płatna, a tu jeden pas w jedną stronę, drugi w drugą. Co jakieś 10-15 km, na 1-2 kilometry robiły się dwa pasy, by móc sobie spokojnie wyprzedzić żabiącego przed nami kierowcę i w sumie tyle. Co ciekawe powiem Wam, że jadąc nie mijałam zbyt wielu samochodów, więc wychodzi na to, że ta autostradowa-jednopasmówka spokojnie im tam wystarcza. Krajobrazy po lewej i po prawej to głownie góry, zieleń i drzewa. Sporo przestrzeni i tunelów. Zupełnie jak nie w Japonii. Przyjemnie. Na miejsce dojechałam przed 10, a w zasadzie to dojeżdżając to Farmy Tomita, najbardziej znanego miejsca do podziwiania pól lawendy na Hokkaido, zobaczyłam stok narciarski, który latem przerobiony był właśnie na pole lawendowe. Czas mnie nie gonił, więc się zatrzymałam. Wjechałam na górę pojedynczym krzesełkiem, porobiłam kilka zdjęć, popodziwiałam widok z góry. Na miejscu można też było spróbować samemu pozbierać trochę lawendy. Za 700 jenów, znudzony Pan z fajką, siedzący przy stoliku podnosił się, dawał nożyczki, koszyczek i pokazywał jak ucinać lawendę.
Pola lawendowe na Hokkaido – Farma Tomita
Jednak głównym punktem mojej wycieczki była Farma Tomita. Patrząc na zegarek i widząc 10:30 spodziewałam się gigantycznych korków do samego wjazdu na parking. Jak się jednak okazało nic takiego nie miało miejsca. Była sobota, a mimo to spokojnie zaparkowałam na miejscu wskazanym przez parkingowego. Historia tej farmy sięga 1903 roku, kiedy to pierwsi z potomków rodziny Tomita sprowadzili się do Nakafurano, zasadzili pierwszy krzak lawendy, by po ponad 100 latach stać się najbardziej rozpoznawalnym punktem do podziwiania lawendy w Japonii.
Na miejscu spotkałam na pewno więcej Chińczyków i Koreańczyków niż Japończyków. Turystów było naprawdę dużo, sporo z nich przyjechało autokarami razem ze zorganizowaną wycieczką, jednak dzięki ogromnemu terenowi nie było tego aż tak bardzo czuć. Przed wejściem na teren samej farmy znajduje się jeszcze Melon House. Można w nim kupić melony w przeróżnej formie, w przeróżnych cenach, sięgające nawet 260 zł za sztukę! Lody melonowe, melony na patyku, kawałki melona, ciasta melonowe, soki z melona. Wszystko melonowe 😀 Idealne miejsce, w którym po wyjściu z farmy można usiąść i chwilkę odpocząć.
Farma Tomita poza tym, że słynie z pól lawendy, to znana jest także z jednego konkretnego widoku. Przy lawendzie posadzono również w rzędach inne kolorowe kwiaty. Dzięki temu, że znajdują się one na pagórkach, to i ze specjalnie wybudowanego pomostu, a także po prostu z dołu, rozprzestrzeniają się nam przed oczami cudowne, tęczowe połacie kwiatów. Na miejscu można także znaleźć kilka kawiarni oferujących produkty o smaku lawendy, sklepiki z dziesiątkami lawendowych pamiątek, a także przejechać się po farmie specjalnym pociągiem. Najlepszy czas na odwiedzenie tego miejsca to koniec czerwca/początek sierpnia. Wtedy właśnie kwitnie tu lawenda. Oczywiście nie omieszkałam kupić całej zgrai pamiątek. Nie ważne, że połowa kwiatków z zakupionych gałązek po lekkim ususzeniu rozsypała mi się po całej walizce. Spróbowałam też lodów, które naprawdę smakowały lawendą. Czy to dobrze? W sumie ciężko mi powiedzieć…
Saika no Sato
Z Farmy Tomita chciałam pojechać w jakieś mniej zatłoczone miejsce. Niecałe 2 kilometry dalej znajdowało się mniejsze pole, Saika no Sato, na którym również rosły setki krzaków lawendy, a w dodatku na pagórku wybudowana została kawiarnia, w której można było usiąść i wypić kawkę z widokiem na fioletowe pola kwiatów przy puszczonych z głośników francuskich piosenkach. Na miejscu, spotkałam młodą parę z całą ekipą fotografów, która postanowiła zapewne zrobić sobie zdjęcia ślubne właśnie w lawendzie. O tyle o ile na Farmie Tomita na każdym kroku napisane jest by nie wchodzić pomiędzy krzaki, tak w Saika no Sato znaków tych nie ma. Nie dajcie się jednak zwieźć pozorom. Gdy poprosiłam inną turystkę by zrobiła mi „zdjęcie w lawendzie” po minucie ze sklepiku z pamiątkami wybiegła Pani przepraszając i tłumacząc, że nie można tam jednak wchodzić. Jednak dzięki górzystemu terenowi udało mi się znaleźć miejsce, w którym robiąc z odpowiedniej perspektywy zdjęcie nie widać było chodnika, na którym stałam 😉
Biei
Blue Pond
Była godzina 13, a ja w pola lawendowe na Hokkaido miałam już zaliczone i to w trzech różnych miejscach. Przypomniało mi się, przeglądając zdjęcia i materiały z Furano i Biei widziałam też jakieś ładne niebieskie jezioro. Szybki research na Trip Advisorze i jechałam w stronę Blue Pond, czyli po prostu Niebieskiego Stawu. Miejsce oddalone od Farmy Tomita o jakieś 24 kilometry. Jadąc tymi małymi, górskimi drużkami ciekawa byłam, jak to będzie dokładnie wyglądać. Na zdjęciach sprawiało wrażenie dość dzikiego miejsca, ale wiadomo. Jesteś w stanie zrobić zdjęcie, które nie obejmuje tego całego zgiełku turystów i budek z pamiątkami za plecami. Jednak gdy mając do pokonania ostatnie 3,5 kilometra GPS kazał mi zjechać na jakąś nieasfaltową drogę zaczęło robić się ciekawie. Gdybym była w Polsce bez wahania ruszyłabym dalej. Jednak będąc w Japonii i widząc zakaz wjazdu dla samochodów nienależących do budowy zaczęłam zawracać. Szczęście chciało, że akurat w tym samym momencie skręciły tu dwa inne samochody, w których pasażerowie ewidentnie nawigowali kierowców z telefonów. Dobra, jadę za nimi. Najwyżej złapią nas wszystkich razem. Gdy damski głos z aplikacji powiedział mi „zaparkuj tutaj, resztę drogi musisz pokonać pieszo” byłam przy jakimś wielkim pustym placu. Po prawej stronie znajdował się tylko jakiś las i płynęła rzeka. Gdyby nie dwa duże autokary odpuściłabym i nie ryzykowała wchodzenia samemu w głąb ldrzew na samym środku Hokkaido, mając w głowie historie o żyjących tu niedźwiedziach.
Zostawiłam jednak moją małą Aquę i ruszyłam za parą, która chwilę po mnie wjechała na coś, co okazało się być swego rodzaju parkingiem. Po przejściu kilometra moim oczom ukazał się trochę magiczny, a trochę upiorny widok. Kolor wody wydawał się być wręcz nienaturalny, dziwnie turkusowy. Co ciekawe, w rzece, która płynęła obok, również można było zobaczyć jego przebłyski. Z wody wystawały dodatkowo suche konary brzóz i japońskich modrzewi, a na niebie kłębiły się ciemne, deszczowe chmury. Trafiłam na pogodę, która dawała świetny klimat. Czemu woda w stawie jest taka niebieska? Staw ten jest efektem ubocznym prac przy rzece Biei po wybuchu góry Tokachi. Tama na rzece miała zapobiec niszczycielskiej sile błota wulkanicznego. Jednak do końcowego efektu jeszcze czegoś brakuje. To właśnie niedaleko spływa woda z wodospadu Shirahige, skąd pochodzą gorące źródła wulkaniczne Shirogane Hot Springs. Woda ta miesza się z aluminium pochodzącym z otaczających wodospad skał. Nie jest to jednak cała historia. Inne substancje, takie jak siarka i składniki wapna również trafiają do stawu, wybielając w ten sposób dno. Dzięki tym wszystkim nakładającym się na siebie czynnikom można dziś podziwiać tak piękny, a jednocześnie trochę upiorny widok. Dodatkowo, w zależności od pory roku woda zmienia swój kolor. Miejsce to jest równie piękne zimą, wiosną czy jesienią.
Shikisai no oka – wzgórze sezonowych kolorów
Przedostatnim punktem mojej wycieczki był Shikisai no oka, czyli panoramiczny park kwiatów w Biei. Miejsce to, które jest naprawdę ogromne, można zwiedzać na cztery sposoby. Pieszo, meleksem(1500¥/2os.), pociągiem ciągniętym przez traktor (300¥/15 min) albo na quadzie (500¥/os.). Nie jest ono znane jedynie z powodu lawendy, ale także dzięki innym sezonowym kwiatom takim jak tulipany, słoneczniki, dalie, petunie, maki i wiele innych. Nazwa tego miejsca w dosłownym tłumaczeniu to nic innego, jak „Wzgórze sezonowych kolorów”. Samo wejście na ten 7 hektarowy teren jest darmowe, płaci się dopiero za wypożyczenie któregoś z pojazdów, lub za wejście do zagrody z alpakami, które są kolejną atrakcję tego parku. Czy to godzina, czy zapach, który dobiegał zza płotu, już teraz nie wiem co przeważyło, ale do alpak tym razem nie weszłam.
Wioska leśnych elfów
Zbliżała się 16:30, a ja tego dnia miałam jeszcze do pokonania drogę powrotną, oddanie samochodu w Chitose, dostanie się na lotnisko, a stamtąd drogę pociągiem do Sapporo, hotelu i zobaczenie może jeszcze wieczorem miasta. W związku z tym dosłownie na 15 minut wjechałam pod hotel Prince w Furano, przy którym znajduje się Ningle Terrace, czyli mini wioska z drewnianymi domkami w lesie. Drzewa rosną na tyle gęsto, że nawet za dnia panuje tam lekki półmrok, dzięki czemu obwieszone wszystkim lampki choinkowe nadają miejscu fajny, magiczny klimat. Poczułam się tam troszkę jak w takiej bajkowej wiosce elfów leśnych albo innych krasnoludków. Nawet tabliczki ostrzegające przed niedźwiedziami nadawały temu wszystkiemu dodatkowej atmosfery. W domkach można kupić malutkie dzieła sztuki, ręcznie wykonywane torby, portfele, figurki. W jednym z nich znajduje się także mini kawiarnia, w której można kupić jedynie kawę i mleko. W związku z tym, że po całym dniu niezjedzenia niczego konkretnego byłam już też po prostu głodna i nawet sama dla siebie zaczynałam robić się zmierzła, spakowałam się do auta i ruszyłam w stronę Chitose.
Wycieczkę w okolice Furano oceniam na DUŻY plus. Jeżeli ktoś byłby latem w Japonii, to jest to miejsce na samej górze listy „must visit”. A pola lawendowe na Hokkaido to nie jedyna atrakcja, jaką oferuje ta wyspa. Wieczór i kolejny dzień spędziłam już w Sapporo, ale o tym dopiero w kolejnym wpisie. Z wyjazdu na pola lawendowe będzie także vlog, jednak musicie mi dać chwilę na jego zmontowanie. Póki co w czwartek wsiadam w samolot i lecę znowu na 10 dni do Polski 🙂
20 komentarzy
Raj dla miłośników roślinności.
To prawda! 🙂
Piękne miejsca, super zdjęcia. Trochę jak Włochy/ Francja, może Holandia 🙂 ale w bardziej orientalnym wydaniu.
Dziękuję! 🙂
Pola lawendowe zawsze kojarzyły mi się z Francją, ale teraz, po obejrzeniu tych pięknych zdjęć, rozszerzam perspektywę spojrzenia na nie, dodaję japońskie nuty. 🙂
Super! Bardzo mnie to cieszy 🙂
Aż dostałam oczopląsu, jakie cudne kolory! 🙂
Na żywo są równie piękne, jak nie piękniejsze 🙂
Ale bajeczne miejsce:)
to prawda! 🙂
Cudowne miejsca! Aż chciałoby się tam znaleźć <3
Mam nadzieję, że kiedyś Ci się uda!
Wielkie połacie fioletu robią ogromne wrażenie! W zeszłym roku miałam okazję odwiedzić pola lawendowe w Tasmanii oraz Nowej Zelandii i bardzo miło wspominam obie wycieczki. Lody lawendowe mają naprawdę ciekawy smak 🙂
oo… ciekawy 😀 to dobre określenie :p
Ale klimatyczny ten Coffe House! A swoją drogą, taka sesja w lawendzie to nam się marzy 🙂 Ale tylko w towarzystwie takiego fioletowego loda! 😉
To nie w Japonii 😛 Tutaj wchodzenie na pola lawendowe jest zakazane…
No cóż z lawendą kojarzy się Francja (Prowansja) lub Bułgaria (gdzie pól lawendowych również jest sporo). Ale Azja z lawendą kojarzy się mniej. Trzeba przyznać, że pola lawendowe wszędzie się przepiękne.
to prawda! 🙂
Ale pięknie!!!!
Chyba się starzeję, bo pomyślałam, że ta sesja ślubna to sztos 😀
Może to tylko działanie tej lawendy 😛