Pierwsze trzy dni od przyjazdu do Japonii za mną. We wtorkowy wieczór poszliśmy już tylko coś zjeść i padłam do łóżka. Po spędzeniu środy w domu wychodząc jedynie na kolację, wczoraj postanowiłam już nie marnować dnia i ruszyłam na zwiedzanie Iwaty. Mówią, że jest to małe miasteczko- mhm… Powierzchnia to około 164 km² (czyli takie Katowice) i ma ponad 170 tysięcy mieszkańców, ale przecież dla Japończyków to zaledwie przedmieścia prawie 10 razy większego Hamamatsu. Znajduje się w środkowej części wyspy Honsiu, tej samej, na której leży Tokio.
Już w ciągu wcześniejszych dwóch dni zauważyłam, że Iwata jest bardzo dumna ze swojej drużyny piłkarskiej Jubilo. Na ulicach wszędzie można spotkać porozwieszane na latarniach i słupach flagi klubowe, podobizny maskotek w formie figurek na chodnikach, czy chociażby plakaty zapowiadające sezon w witrynie praktycznie każdego sklepu, restauracji, banku czy nawet salonu kosmetycznego. Gdy wyszłam z mieszkania i spojrzałam pod nogi okazało się, że na ulicy co kilkanaście metrów wmontowane są też w chodniku tabliczki z odciskami rąk lub stóp zawodników Jubilo. Nawet schody na dworcu ozdobione są grafiką z logo klubu. Na początku podchodziłam praktycznie w każde miejsce, w którym było coś związanego z klubem, dopiero gdy zorientowałam się, że chcąc zobaczyć wszystko musiałabym chyba co 5 metrów przechodzić z jednej strony ulicy na drugą stwierdziłam, że trzeba się do tego przyzwyczaić i zaczęłam szukać innych rzeczy. Nie ukrywam, że zwiedzanie miasta utrudniał trochę fakt, że wszystko wszędzie napisane jest japońskimi „krzaczkami”, ale na szczęście w ważniejszych miejscach używają też alfabetu łacińskiego. Zaczęłam więc myśleć w którą stronę iść i przypomniało mi się, że z balkonu mieszkania widać jakąś świątynię z cmentarzem. Przeszłam szybko dwie uliczki i znalazłam się na terenie Saigan Ji Temple. Na początku nie wiedziałam gdzie mogę wejść, gdzie ściągać buty i czy za chwilę ktoś mnie nie wyrzuci mówiąc, że weszłam w jakieś ich święte miejsce, więc przeszłam się tylko po placu przed budynkiem, popodziwiałam świątynię z zewnątrz i ruszyłam dalej po raz kolejny nie mając pojęcia w którą stronę się udać. Niedaleko mieszkania znajduje się ratusz, stwierdziłam więc, że tam na pewno powinni mieć jakieś informatory dotyczące miasta i na szczęście się nie myliłam. Nawet Pani w informacji mówiła trochę łamanym angielskim. Początkowo chciała mi dać przewodnik z mapą w języku japońskim, jednak jej koleżanka zreflektowała się i wyciągnęła mi szybko ten przygotowany po angielsku dla obcokrajowców. Z przewodnikiem w rękach byłam już w domu! Jednak wychodząc z ratusza trafiłam na kolejny ślad Jubilo. Tym razem była to gablota z ogromnym tablo prezentującym drużynę, autografami zawodników ze specjalnymi dedykacjami, które Ci pisali przed wyjazdem na obóz przygotowawczy oraz wiszącymi koszulkami i gadżetami. Od razu sobie pomyślałam, że w Polsce też powinno to tak wyglądać. Jeżeli na terenie miasta znajduje się jakiś klub ze wspaniałą historią i osiągnięciami, to trzeba się nim chwalić na każdym kroku.
Naprzeciwko ratusza znalazłam odkryte w latach ’50 ruiny świątyni, która została zbudowana 1250 lat temu. Reprezentowała ona kulturę buddyjską i podzielona była na dwie części: jedną przeznaczoną dla mężczyzn, a drugą dla kobiet. Mówiąc szczerze samo miejsce, poza swoją wartością historyczną nie robiło specjalnego wrażenia, gdyż tak naprawdę zostały po nim tylko murki, które swego czasu były pewnie czymś w rodzaju fundamentów. Miłym widokiem natomiast okazały się kwitnące już nieopodal znaleziska drzewa 😉
W Japonii są dwie główne religie- buddyzm i sintoizm. I to właśnie świątynia sintoistyczna, którą znalazłam na mapie niedaleko ruin, zrobiła na mnie póki co największe wrażenie. Fu Hachiman- gu, bo tak się nazywa, strzeżona jest przez bóstwo Kokufu. Na otaczającym ją terenie znajduje się 40 tysięcy drzew, z których utworzony jest swego rodzaju park z różnymi kapliczkami. Przed wejściem na teren świątyni znajdują się metalowe drabinki, do których przywiązane są omikuji, czyli paseczki papieru z przepowiedniami, które losuje się ze specjalnego pudełka po uiszczeniu drobnej opłaty. Jeżeli przepowiednia na paseczku jest zła, tradycja pozwala na przywiązanie go do wspomnianej wcześniej drabinki lub sosny, żeby przeczekać złą wróżbę lub odsunąć ją od siebie. Kolejną ciekawą rzeczą były drewniane tabliczki nazywane ema. Wypisuje się na nich swoje życzenia i modlitwy, a później przywiesza w specjalne miejsca. Przed tą akurat świątynią, poza wieszaczkami na ema znajdowały się też wielkie ściany, do których można było włożyć tabliczki, które miały odpowiedni kształt. Ema można zakupić w świątyni, albo przygotować samemu i ozdobić przeróżnymi kolorowymi rysunkami. Tak jak omikuji można spotkać również w niektórych buddyjskich świątyniach, tak ema związane jest typowo z religią Shintō. W środku świątyni znajduje się ołtarz, przed którym zgodnie z obrządkiem należy stanąć, ukłonić się kilka razy, klasnąć i wypowiedzieć życzenie.
Po wyjściu ze świątyni wróciłam już do mieszkania, a wieczór w ramach zachowania równowagi spędziliśmy we włoskiej restauracji Jolly Pasta jedząc pizzę, makarony i tiramisu 🙂 Jutro w planach sparing Jubilo, ale w przyszłym tygodniu na pewno wybiorę się w kolejne miejsca, bo wczoraj udało mi się zobaczyć tylko najbliższe sąsiedztwo, a jeśli informator nie kłamie jest jeszcze mnóstwo miejsc, które warto odwiedzić.
2 komentarze
Pierwszy blog, który mam okazje odwiedzać codziennie z nadzieją na nowy wpis!
świetnie Ci idzie pisanie, oby tak dalej! Trzymaj się tam i pozdrowienia dla was 🙂
Jak każdy kolejny odcinek będzie taki fajny to potem pozbieramy to w całość i może wydasz książkę – tytuł już masz “Miss Gaijin – czyli moja japońska przygoda” :)))
Czekam na kolejny odcinek o pierwszym obejrzanych meczu :))